Na mównicy w 1933 r. minister skarbu zapewnia o skuteczności Pożyczki Narodowej i rosnących oszczędnościach w Pocztowej Kasie Oszczędności. Celem ma być „wciągnięcie do obrotu” uśpionych kapitałów i złagodzenie deflacyjnego uderzenia wielkiego kryzysu. Władza deklaruje wierność zasadom ostrożności i równowagi, obiecuje uproszczenie podatków, a całość spina ton mobilizacyjny: było ciężko, ale ofiara społeczeństwa „nie poszła na marne”. Tę państwową, technokratyczną narrację natychmiast kontrowała opozycja. Endecy wytykali władzy nie tylko stan finansów, lecz także „konspirację wyborczą” przy nadchodzących wyborach samorządowych. Ludowcy dystansowali się od rozruchów, podkreślali lojalność wobec państwa, ale równie wyraźnie wskazywali na nierówność reguł.
W tekście uderza jednak coś więcej niż spór o liczby. Wystąpienia padają momentami wprost antysemickie. Pada zarzut „daleko posuniętej współpracy Żydów z rządem”; padają wezwania, by Polska nie stawała się „azylem” dla Żydów z Niemiec. To język, który w ówczesnym głównym nurcie polityki był dopuszczalny, a nierzadko oklaskiwany. W tle debaty pulsuje kontekst polityczny: po zamachu majowym władza sanacyjna ogranicza swobodę prasy i miażdży Centrolew w procesach brzeskich. Sejm trwa, lecz realny ciężar dyscyplinowania przeciwników spoczywa coraz częściej poza jego ścianami.
Zestawienie z dzisiejszą Polską odsłania jednocześnie podobieństwo mechanizmów i radykalną różnicę ustrojową. Po pierwsze, wraca znany refren „odpowiedzialnych finansów”. Wtedy – państwowa pożyczka i twarde trzymanie złotego; dziś – detaliczne obligacje skarbowe, reguły fiskalne i bank centralny celujący w inflację. Retoryka mobilizacji oszczędności i apel o wytrwałość brzmią podobnie, choć instrumentarium jest inne, a gospodarka zakotwiczona w regułach Unii Europejskiej i globalnym rynku.
Po drugie, w obu epokach żywy jest spór o reguły politycznej gry. W 1933 r. opozycja krzyczała o faulach władzy i „konspiracji wyborczej”, co na tle Brestów i realnych represji brzmiało jak krzyk bezsilnych. Dziś oskarżenia o nieuczciwe boisko także się pojawiają – dotyczą stronniczości mediów publicznych, nadużycia zasobów państwa w kampanii, języka wykluczenia. Różnica polega na tym, że spór toczy się wewnątrz instytucji demokracji: wybory są konkurencyjne, władza potrafi się zmieniać, a debaty oglądają obywatele i obserwatorzy międzynarodowi. Tam, gdzie w II RP granicę stawiała policja polityczna i cenzor, dziś stawiają ją regulaminy, sądy i opinia publiczna.
Po trzecie, kultura wypowiedzi. W obu okresach dominuje patos i kategoryzowanie przeciwnika. Oskarżenia o „złą wiarę”, „szkodnictwo”, „konspirację” lub „zdradę wartości” są paliwem debaty. Jednak granice słów znacząco się przesunęły. Antysemityzm, który w latach 30. mógł wybrzmiewać z sejmowej trybuny bez wstydu, dziś jest nie do pogodzenia z prawem i standardami życia publicznego. Nie znaczy to, że mowa nienawiści zniknęła; raczej to, że spotyka się z kontrą – prawną, polityczną i społeczną. To przesunięcie granicy cywilizuje spór, nawet jeśli temperatura debaty bywa wysoka.
Istotny jest też wymiar widzialności. W 1933 r. czytelnik poznawał sejmową scenę z drukowanej relacji – zredagowanej, pociętej, z obowiązkową dozą państwowej dydaktyki. Dziś każdy lapsus, obelga i nadużycie obiega sieć w ciągu minut. Ten natychmiastowy obieg informacji nakłada na polityków inny rodzaj dyscypliny: jeszcze ostrzejsza polaryzacja splata się z większą rozliczalnością. Posłowie doświadczają kar porządkowych, są wykluczani z posiedzeń, a skrajne zachowania kończą się nie tylko medialną naganą, ale i konkretnymi konsekwencjami w sejmowych procedurach.
Gospodarka stanowi dodatkowy pryzmat, przez który inaczej czyta się język polityki. W latach 30. Polskę krępowała deflacja, złoty wsparty na złocie i globalna depresja; stąd mit „twardej ręki” i pochwała dyscypliny. W XXI wieku spory idą o inflację, podatkowe bodźce i tempo zielonej transformacji. Tam, gdzie sanacja opierała się na autorytecie państwa i narodowym apelu do „ofiar”, współczesność mieszka w tabelach, raportach i negocjacjach z partnerami europejskimi. Różni się też język adresatów: kiedyś „my” zapisane wielką literą, dziś – segmentowani wyborcy, odbiorcy konkretnych polityk.
Jeśli więc szukać wspólnego mianownika, to jest nim napięcie między technokratyczną narracją rządzących a emocjonalnym sprzeciwem opozycji. Jeśli szukać różnicy zasadniczej, to tkwi ona w otulinie instytucjonalnej. II RP końca lat trzydziestych coraz mocniej odkręcała śrubę – i ten nacisk prędko przerodził się w katastrofę przerwaną dopiero przez wojnę. Dzisiejsza Polska, mimo niemal permanentnej kampanii i ostrych słów, porusza się w obrębie reguł liberalnej demokracji, które – z wysiłkiem i tarciami – wciąż działają.
Felietonowa pointa jest prosta: echo z 1933 r. przypomina nam, że spór polityczny zawsze będzie mieszał język liczb z językiem namiętności. Pytanie nie brzmi, czy politycy mówią ostro, lecz gdzie leżą granice, kto je egzekwuje i jaką cenę płaci się za ich przekroczenie. W latach trzydziestych tę cenę płacili najpierw przeciwnicy władzy, a potem – wszyscy. Dziś mamy luksus, by koszty mocnych słów rozliczać w parlamencie, przy urnie i przed sądem. To zasadnicza różnica, której nie warto zagadywać ani patosem, ani nostalgią.





















































Napisz komentarz
Komentarze