Tło społeczne II Rzeczypospolitej: wielkie miasta, małe izby
Tekst z 10 listopada 1933 r. powstawał w cieniu Wielkiego Kryzysu i przyspieszonej urbanizacji. Warszawa „od roku 1921 wzrosła potężnie”, lecz — jak zauważał autor — „ciasnota w mieszkaniach była i jest taka sama”. Padają konkretne liczby: „60 proc. — to lokale jednoizbowe. A w każdem wegetuje pięć osób”. W skali kraju, jak wyliczano, ponad połowa zasobu to mieszkania jednoizbowe, a „pięć osób w jednej małej, dusznej izdebce” nie było wyjątkiem, lecz codziennością.
Publicysta nie owijał w bawełnę: „Jedenaście milionów i sto tysięcy Polaków gnieździ się dziś jeszcze po małych, ciasnych izdebkach… po 10 i więcej osób w jednej izbie!”. To język ostry, ale spójny z ówczesnym doświadczeniem: napływ do miast, skromne dochody, powolne tempo budowy i „tandetne domki jednorodzinne” albo koszarowe bloki spółdzielcze, które problem łagodziły, lecz nie rozwiązywały.
W tekście pobrzmiewa też porównanie z Zachodem: Szwajcaria miała już wówczas ustawowy limit trzech osób na izbę — „za każdą osobę ponadto protokuł”. Niejednoznaczne marzenie o standardzie i normie mieszkaniowej było częścią modernizacyjnej ambicji II RP.
Dziś: standard nieporównywalnie lepszy, ale… przeludnienie wciąż powyżej średniej UE
Po 90 latach standard techniczny mieszkań (łazienki, ogrzewanie, instalacje) jest nieporównywalny. Jednak w wymiarze przestrzeni na osobę Polska wciąż walczy z historycznym dziedzictwem ciasnoty. Według Eurostatu, w 2023 r. 33,9% mieszkańców Polski żyło w przeludnionych gospodarstwach domowych (średnia UE 16,8%). Do krajów o najniższych wskaźnikach należą Malta czy Niderlandy; Polska plasuje się w grupie państw z najwyższym poziomem przenicowania przestrzeni życiowej
Inny wskaźnik, liczba pokoi na osobę, pokazuje, że w 2023 r. Polska była na ostatnim miejscu w UE — ok. 1,1 pokoju na mieszkańca (przy średniej unijnej 1,6). To znaczy, że wciąż mieszkamy gęsto, nawet gdy mieszkania są technicznie nowe i zadbane.
Do tego dochodzi problem dostępności cenowej. Ostatnia dekada to szybkie wzrosty cen, szok stóp procentowych po 2022 r. i programy wsparcia popytu (np. kredyt 2%), które miejscami dodatkowo rozgrzały rynek. Analizy wskazują, że popytowa stymulacja w 2023 r. windowała ceny w największych miastach, a dopiero w 2025 r. widać wyhamowanie i pierwsze spadki w części województw.
Co łączy 1933 i 2025? Nierozwiązane trzy „C”: Cena, Ciasnota, Czas
Autor z 1933 r. punktował brak podaży i wolne tempo budowy. Dziś problem brzmi podobnie, choć w innym kostiumie. Podaż nowych mieszkań nie nadąża za napływem do metropolii, najem instytucjonalny dopiero raczkuje, a programy publiczne mają ograniczoną skalę. Przykład? Szeroko zapowiadany program Mieszkanie Plus do końca 2020 r. zamykał się — licząc projekty oddane i w budowie — w okolicach 26 tys. lokali; to liczby istotne, ale nieprzełomowe wobec skali potrzeb.
Cena: kiedyś „tandetny domek” był po prostu osiągalny; dziś koszt metra w największych miastach odsunął wiele rodzin w stronę mikromieszkań albo długiego dojazdu z suburbiów.
Ciasnota: w 1933 r. mierzona liczbą osób na izbę; dziś — pokojami na osobę i wskaźnikiem overcrowding. Zmieniły się łazienki i kuchnie, ale metry pozostają towarem deficytowym.
Czas: wtedy wolno budowano, dziś długo proceduje się plany, pozwolenia i podłączenia, a rynek wykonawczy waha się wraz z cyklami koniunktury.
Głosy z sali: co mówią 1933 i współczesność
„Im więcej zbudujemy mieszkań, tem bardziej wyludnimy więzienia!” — brzmi jak publicystyczna przesada? Autor z 1933 r. bronił tezy wskazując na policyjne i sądowe kroniki, które „rzuciłyby ciekawe światło” na konflikt rodzący się z przeludnienia i braku prywatności. Dziś badania socjologiczne idą podobnym tropem: przeludnienie koreluje z gorszymi wynikami edukacyjnymi dzieci, stresem, zdrowiem mentalnym i konfliktami — a w skali makro z bezdomnością (OECD podaje, że w 2024 r. ponad 31 tys. osób doświadczało w Polsce bezdomności).
Czego uczy nas międzywojnie?
Po pierwsze, że polityka mieszkaniowa to polityka społeczna. Międzywojenny postulat „normy na izbę” ma dziś odpowiednik w celach zmniejszania przeludnienia. Po drugie, że obok własności musimy rozwijać tani, stabilny najem — dawniej spółdzielczy, dziś także komunalny i instytucjonalny. Po trzecie, że mieszkanie to nie tylko dach i metry, ale lokalizacja: blisko pracy, szkół i transportu. Jeśli nowa podaż powstaje daleko od miejsc życia, to — jak w II RP — mnożymy trudy dojazdów, a nie poprawiamy jakości życia.
Współczesne „tak” dla starej diagnozy
Gdy publicysta w 1933 r. pisał, że „klęska mieszkaniowa jest nie mniej groźna od ognia i pożogi”, apelował o intensywność budownictwa. Dziś jego słowa można czytać jak manifest dla pakietu reform: przyspieszenia procedur planistycznych, wsparcia budownictwa czynszowego, wykorzystania pustostanów i poprzemysłowych zasobów, a także mądrej polityki popytowej, która nie napędza cen szybciej niż rośnie podaż.
Bo choć standard życia nie przypomina już międzywojnia, to sedno problemu pozostaje zadziwiająco aktualne. Mieszkanie nadal decyduje o szansach dzieci, zdrowiu psychicznym dorosłych, jakości relacji i kapitale społecznym. A więc — parafrazując sprzed 90 lat — im szybciej zbudujemy więcej sensownych mieszkań, tym bardziej „wyludnimy” rejestry problemów społecznych.






















































Napisz komentarz
Komentarze