Radny Jodłowski proponuje, by Powiat Tomaszowski zgłosił swoje jednostki do rządowego pilotażu skróconego czasu pracy i „nowych modeli organizacji pracy”. Czas na to był do 15 września, więc dzisiaj już na to za późno. Na papierze wygląda to jak cywilizacyjny skok, bo przecież: krótszy tydzień pracy, większa efektywność, lepsze łączenie zatrudnienia z życiem prywatnym.... Problem w tym, że gdy zejdziemy z poziomu populistycznych haseł do realiów przepisów, pieniędzy i obowiązków administracji, propozycja zaczyna się rozsypywać. Mamy do czynienia nie z reformą, tylko z kosztownym i ryzykownym eksperymentem PR-owym, który w powiatowej rzeczywistości może skończyć się dłuższymi kolejkami, karami za przewlekłość postępowań i rachunkiem, którego nikt nie pokryje. O atmosferze w miejscu pracy nawet trudno wspominać, bo jak radny wytłumaczy jednym pracownikom, że do pilotażu wybrano... tych drugich?
Zacznijmy od faktów. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej ruszyło 14 sierpnia 2025 r. z naborem do pilotażu „Skrócony czas pracy – to się dzieje!”. Resort chwali się „pierwszym na taką skalę pilotażem w Polsce” i zachęca: „Chcemy zachęcać do skróconego czasu pracy, (…) by każdy pracodawca mógł sprawdzić, co u niego działa” – mówiła minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Wniosek może składać także samorząd, ale na twardych warunkach: objęcie projektem co najmniej połowy pracowników danej jednostki, utrzymanie 90 proc. zatrudnienia i wynagrodzeń. Można otrzymać maksymalnie 1 mln zł wsparcia, przy koszcie nie wyższym niż 20 tys. zł na pracownika. Harmonogram też nie jest „na już”: 2025 to przygotowania. Realne testy trwają przez cały 2026 r., a rozliczenie zamyka się w maju 2027 r. To nie jest szybka poprawa jakości obsługi mieszkańców, tylko długi projekt organizacyjno-badawczy, z góry ustawiony pod duże, zasobne organizacje.
Resort podkreśla dodatkowo, że „nie narzuca jednego modelu skracania czasu pracy”, a lista chętnych urosła do ok. dwóch tysięcy zgłoszeń. To dobra wiadomość dla branż usługowych czy firm prywatnych, gdzie da się agresywnie ciachać narady i optymalizować procesy. Ale w starostwie i jednostkach powiatowych mówimy o zadaniach publicznych o charakterze administracyjnym, licencjach i decyzjach z terminami z Kodeksu postępowania administracyjnego. „Bez zbędnej zwłoki” nie znaczy „po czterech dniach w tygodniu”, a sprawy wymagające postępowania wyjaśniającego powinny być załatwione do miesiąca, w skomplikowanych – do dwóch miesięcy. Każdy dzień krótszego tygodnia to realnie mniej okienek i mniej terminów, za które odpowiada starosta i kierownicy wydziałów, a naruszenia kończą się skargami na bezczynność i grzywnami. A więc brawo!
Drugi zderzak to Kodeks pracy. Norma to 8 godzin na dobę i przeciętnie 40 godzin tygodniowo; oczywiście można układać różne systemy i rozkłady, ale jeśli celem jest realne skrócenie czasu pracy z zachowaniem płacy, to albo wydłużamy kolejki i ryzykujemy przekroczenia terminów, albo zatrudniamy dodatkowych ludzi, lub też płacimy nadgodziny i dodatki za nienormowany czas. Każde z tych rozwiązań w administracji powiatowej kosztuje. A budżety powiatów? Od lat – co potwierdzają samorządowe analizy i spory sądowe – systemowo nie domykają finansowania zadań zleconych przez państwo. Dorzucenie kolejnego kosztownego „pilotażu” na plecy starostwa to proszenie się o cięcia gdzie indziej albo o podnoszenie opłat i parapodatków. A pamiętajmy, że powiaty są pozbawione dochodów własnych. Dziwne, że pomysły takie składa wieloletni pracownik Starostwa. Nie rozumie realiów?
Trzeci problem jest organizacyjny i bardzo przyziemny. Zadania powiatu to m.in. rejestracja pojazdów i prawa jazdy, transport, geodezja i kataster, drogi powiatowe, ochrona środowiska, nadzór nad szkolnictwem ponadpodstawowym – w ogromnej części procesy „okienkowe”, na styku z mieszkańcem lub przedsiębiorcą. Tu nie da się „zrobić backlogu po cichu” ani przerzucić ruchu na chatbot. Rejestr pojazdów i praw jazdy to ciągłe kolejki, które nawet w dużych i dobrze zinformatyzowanych powiatach wymagają rezerwacji slotów i monitoringów sal. Zmniejszenie tygodniowej dostępności urzędu bez równoczesnego wzrostu zatrudnienia to matematyka, nie ideologia: mniej godzin = mniej obsłużonych spraw = większe nerwy na korytarzach i więcej skarg.
Czwarty kłopot to pieniądze... znów one. Ministerstwo oferuje maksymalnie 1 mln zł na projekt i limit 20 tys. zł na pracownika objętego pilotażem. W praktyce oznacza to wysoki wkład własny przy większym urzędzie. Jeśli w typowej jednostce powiatowej pracuje około 200 osób, to minimalny próg „50 proc. załogi” daje 100 uczestników. Limit 20 tys. zł na osobę to 2 mln zł potencjalnego kosztu, a grant kończy się na 1 mln zł. Resztę ma dopłacić powiat. To wciąż tylko koszty „projektowe” – szkolenia, analizy, wdrożenia – a nie stałe skutki płacowe i organizacyjne po pilotażu. Nie ma tu żadnej magii: jeśli mieszkańcy mają mieć tę samą liczbę okienek przez mniej dni, to trzeba utrzymać dyżury zmianowe albo zatrudnić nowych urzędników. A jeżeli okienek będzie mniej – przyjdzie nam zapłacić dłuższym czasem załatwienia sprawy.
Zwolennicy skracania czasu pracy powołują się na wyniki z Islandii czy Wielkiej Brytanii. Rzeczywiście, islandzkie testy z sektora publicznego wykazały, że „produktywność i jakość usług pozostały na tym samym poziomie lub się poprawiły” w większości miejsc pracy. W brytyjskim pilotażu większość firm utrzymała czterodniowy tydzień, raportowano mniejszy stres i rotację, a nawet wzrost przychodów. Tyle że te sukcesy miały swoje konieczne warunki: silne zaplecze analityczne, partnerskie układy związkowe, głębokie przerysowanie procesów i kulturę organizacyjną, której administracja powiatowa po prostu nie ma. To nie jest kopiuj-wklej. Próba przeniesienia tych modeli do starostwa bez gigantycznego przygotowania i pieniędzy to proszenie się o efekt domina, który uderzy w mieszkańców.
Warto też czytać regulamin rządowego pilotażu drobnym drukiem. Jednostka samorządu terytorialnego może złożyć raptem jeden wniosek i musi wskazać konkretną jednostkę podległą, w której testuje skrócony czas pracy – oraz objąć pilotażem minimum połowę całej załogi tej jednostki. To zabija logikę „małego, kontrolowanego eksperymentu” i zamienia go w duży hazard, bo jeśli testujemy – to na żywym organizmie całego wydziału komunikacji, całej geodezji czy całego PUP-u. Co więcej, resort ogłosił, że lista zakwalifikowanych dopiero w październiku, a właściwe testy ruszą od stycznia 2026 r., więc wszelkie bajki o „szybkiej poprawie dostępności usług publicznych” można odłożyć na półkę z folderami.
Dołóżmy do tego jeszcze konieczność synchronizacji pracy starostwa z partnerami zewnętrznymi, którzy przez cztery dni nie działają: Samorządowe Kolegium Odwoławcze, wojewoda, służby i inspekcje, sądy administracyjne – cały łańcuch instytucji nadal funkcjonuje pięć dni w tygodniu. Odcinając powiat na piąty dzień, wytworzymy korki w obie strony. I nie pomoże żaden „zespół roboczy do spraw rekomendacji”, o który prosi radny, bo to dekoracja, a nie rozwiązanie. Najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie podstawowe: kto za to zapłaci i na mocy jakich zmian w prawie zapewni się identyczną jakość i terminowość decyzji administracyjnych?
Ktoś powie: ale przecież pilotaż jest po to, żeby testować. Owszem, pod warunkiem że eksperyment jest rozsądnie odizolowany, a koszt potencjalnych porażek – skalkulowany. Tymczasem w samym powiecie od lat toczy się walka o finansowanie zadań zleconych, a samorządy coraz częściej pozywają państwo o pokrycie realnych kosztów. W tej sytuacji dorzucanie sobie projektu, który pochłonie ludzi, pieniądze i uwagę kadry kierowniczej na dwa lata, trąci polityką wizerunkową, pozbawioną minimum odpowiedzialności za finanse publiczne. Mieszkańców nie interesują modne hasła o „czterodniowym tygodniu” – interesuje ich, czy mogą zarejestrować auto bez utraty dnia pracy, czy decyzja geodezyjna przyjdzie w terminie i czy powiatowa droga będzie naprawiona. Tego pomysł radnego Jodłowskiego nie rozwiązuje, a ryzykuje pogorszenie.
Na koniec warto być uczciwym: są miejsca, gdzie skracanie czasu pracy działa i ma sens. Ale wymaga to wielkiej pracy organizacyjnej, pieniędzy i prawa skrojonego pod sektor publiczny. Polski pilotaż – w obecnym kształcie, z limitem dofinansowania, progiem 50 proc. załogi i trzyletnim horyzontem – to pomysł ciekawy dla firm konsultingowych i kilku bogatych miast, nie dla przeciążonego obowiązkami powiatu. Tomaszów Mazowiecki potrzebuje dziś stabilności w obsłudze mieszkańców, redukcji kolejek i inwestycji w cyfryzację procesów, a nie eksperymentu, którego pierwszymi ofiarami będą interesanci, a ostatnimi – i tak finanse powiatu. Jeśli radny naprawdę chce „nowoczesnego samorządu”, niech zacznie od rzeczy mierzalnych: audytu procesów, cięcia zbędnych procedur, sensownego e-urzędu i odważnego lobbowania o pełne finansowanie zadań zleconych. „Cztery dni w urzędzie” brzmią miło, ale bez twardej podstawy prawnej, finansowej i operacyjnej to nie reforma – to absurd.





















































Napisz komentarz
Komentarze