Płytę rozpoczyna opętańczy ryk skazanego na wieczną tułaczkę grzesznika. Normalna rzecz przy death metalu. Jak wokalista nie robi za potępioną duszyczkę, należącą najlepiej do zbrodniarza, gwałcącego za życia 60-letnie dziewice ubrane w czarne seksowne wdzianka zakonnic, może narazić się na zarzut wykonywania chrześcijańskiego heavy metalu i tym samym zostać na forach internetowych odsądzonym od czci i niewiary.
Po krótkiej chwili, krótszej niż trwa zmiana koloru skóry u kameleona, pojawiają się gitarki, rzeźbiące monumentalną strukturę dźwięków, tworzących ciekawe, agresywne riffy, o niewątpliwie piekielnym rodowodzie. Trzech długowłosych typów wykonuje swoje rzemiosło w sposób nadzwyczaj poprawny, wytwarzając przy tym ilość energii zdolną oświetlić każdy, nawet największy, cmentarz.
Po najczarniejszej czerni, z cienia wieczności, wyłaniać zaczyna się prawdziwa twarz śmierci. Face of death, to drugi na płycie utwór swoim schematem niewiele odbiegający od pierwszego. Jest może nieco bardziej „transowy”. Krótko, konkretnie i bez litości. 3 minuty death metalu w jego klasycznej odmianie.
Nie mogło zabraknąć tu oczywiście duchów. Pojawiają one w trzecim utworze na krążku. Nikt z nas nie spodziewał się, że będą to opiekuńcze duszki z dziecięcych bajek. Zimny pot zlewa plecy i pojawiają się dreszcze, nierozerwalne z lękiem, który ogarnia cię z każdą kolejną nutą.
Breath of the Rottenness przynosi chwilową ulgę. Przez moment robi sie subtelnie, ciepło I miło. Nie daj się jednak zaskoczyć, bo już za chwilę poczujesz trupi odór i koszmar powróci.

























































Napisz komentarz
Komentarze