Koncert rozpoczął się z lekkim poślizgiem, ale potem ruszył na całego. Jako pierwszy tomaszowskiej publiczności zaprezentował się zespół o dość nietypowej nazwie Once Kozie Death, co w wolnym tłumaczeniu znaczy „Raz kozie śmierć” (Raventhilt nie zagrał z nieznanych przyczyn).
Już po pierwszych dźwiękach dali się poznać jako kapela, która muzykę traktuje z dużym dystansem. Siebie jako muzyków również nie traktują zbyt poważnie. Once Kozie Death to raczej coś na wzór muzycznego skeczu, w którym grają aktorzy o niezłym poczuciu humoru. Na scenę wyszli przebrani w białe stroje robocze. Różnorodny stylowo repertuar składał się głównie z coverów. Usłyszeliśmy „The Memory Remains” (Metallica), „Dzieci” (Elektryczne Gitary), „Knockin’ on Heaven’s Door” (Bob Dylan / Guns N’ Roses) i kilka innych. Właściwie trudno powiedzieć, czy którykolwiek z nich został zagrany do końca i bezbłędnie — raczej nie.
— Zespół założyliśmy pięć dni temu! — krzyczał do publiczności Słoniu, gitarzysta zespołu.
— Może ten uda się zagrać cały — wtórował Kuba, wokalista.
Once Kozie Death zjednał sobie jednak przychylność publiczności. Może robienie z siebie scenicznego błazna jest przepisem na sukces? Przyszłość pokaże.
Jako drugi, już zgodnie z planem, zagrał młody, inowłodzki zespół Velium. Obserwuję kolejne koncerty tej kapeli i muszę przyznać, że są coraz lepsi. Grają równo, melodyjnie i potrafią przyłożyć tam, gdzie trzeba. Wokalista wczuwa się w rolę i chwilami przypomina Jima Morrisona. Słychać, że młodzi muzycy wkładają dużo pracy w doskonalenie gry na instrumentach. W wielu utworach gitarzyści zagrali technicznie bezbłędne i składne partie solowe. Również brzmienie było niezłe. Zespół zagrał głównie własny materiał, utrzymany w heavy-metalowym klimacie. Były riffy wolne i szybkie oraz ballady, które szczególnie przypadły do gustu żeńskiej części publiczności. Wkrótce na łamach portalu umieszczę wywiad z chłopakami — czekajcie.
Ostatni występ piątkowego wieczoru to koncert Tumour of Soul, zespołu, który w tym roku będzie obchodził dziewięciolecie istnienia. Koncert można uznać za udany, choć zabrakło intra otwierającego zwykle koncertowy set chłopaków, a przede wszystkim drugiego gitarzysty, Bartłomieja Żerka, który z przyczyn zdrowotnych nie mógł wystąpić.
Występ mimo to spotkał się z dobrym przyjęciem publiczności, która niezmordowanie towarzyszyła kapeli do samego końca. Ponad godzinę ciężkiego grania wypełniły numery z pierwszej płyty ToS, „Tumour Necrosis Factor”: „Smell of Death”, „Who Can Play the Game”, „War for Nothing and Forgiveness”, a także „Say Ten”, którego wykonanie poprzedziło tradycyjne liczenie publiczności do dziesięciu.
Tym razem — dość nietypowe. Jeden z fanów zespołu kończył wczoraj osiemnaście lat, więc na scenie obrywał kolejne pasy w tyłek od publiczności, a ta liczyła… „say nine… say ten!”. Perkusista nabił rytm i — bum! — zaczęli grać ostatni numer z płyty. Końcówkę imprezy stanowił bis, podczas którego zaprezentowali nowy utwór, zapowiedziany na drugą płytę. Ostatnimi dźwiękami podczas tego wieczoru zespół wzruszył publiczność, grając zakończenie „Blues Beatdown” (Acid Drinkers) w hołdzie zmarłemu niedawno muzykowi zespołu, Olkowi Mendykowi.
Podsumujmy. Muzycy zapowiadali, że koncert będzie udany i dotrzymali słowa. Nie pojawiły się żadne problemy techniczne ani dłuższe przerwy. Publika, choć nie tak liczna jak bywa w klubie, bawiła się świetnie. Pozostaje tylko cierpliwie czekać na kolejny koncert.



























































Napisz komentarz
Komentarze