Wczorajsza uroczystość przywołała nieco wspomnień. Nie udało się jednak powiedzieć w czasie jej trwania o wszystkim. 60 lat, to jednak szmat czasu. kilka tysięcy absolwentów, to wcale nie żart, tylko element historii, nie tylko placówki, ale i miasta. Być może trudno dzisiaj w to uwierzyć, bo demografia nas od tego odzwyczaiła, ale w połowie lat 70-tych, kiedy rozpoczynałem naukę, chodziło równocześnie około 800 dzieci. Dzisiaj do kategorii szkół dużych zalicza się już te z 200 uczniami. 8 roczników, po co najmniej trzy klasy i w każdej po 30 uczniów. Do tego zerówka.
Szkoła rzeczywiście się zmieniła, co wczoraj podkreślano kilka razy. Obecnie na parterze stoją szafki ubraniowe. Kiedyś zabudowany był "klatkami" stanowiącymi szatnie. W każdej z nich zostawiały odzienie wierzchnie dwie klasy. Wybieg z płyt chodnikowych, gdzie dziewczyny grały w gumę. Asfaltowe boisko do piłki nożnej, zimą dzięki strażakom zamieniało się w lodowisko. Było jeszcze jedno za małymi trybunami. A na nim... piach i kurz... Za salą gimnastyczną teren, na którym po lekcjach załatwialiśmy swoje nieporozumienia. Po krótkiej wymianie ciosów, krwi z nosa i z podbitymi oczyma, znowu byliśmy kolegami.
Chciałbym jednak kila słów napisać o nauczycielach. Przynajmniej tych, których pamiętam z imienia i nazwiska. Warto o nich pamiętać, bo etos zawodu współcześnie zaczyna zanikać. Zacznę od początku. Pani Krystyna Żegota (matka radnych Sławomira i Cezarego) była moim wychowawcą na etapie wczesnoszkolnym w klasach I-III. Prowadziła też naszą "zuchowską" drużynę. Pani Krystyna uczyła nas podstaw języka polskiego, no i oczywiście matematyki. Przy okazji zaraziła mnie osobiście miłością do książek. Klasy pierwsze do trzecich miały lekcje zazwyczaj na pierwszym piętrze szkoły. Na korytarzu odbywały się zajęcia w-f. Jedyny wyjątek na tej kondygnacji stanowiła o ile dobrze pamiętam pracownia chemiczna z panią Majchrowską o ciętym języku i dowcipie. Na pierwszy piętrze była też biblioteka, prowadzona przez panią Arkuszyńską (przepraszam, ale nie pamiętam imienia).
Od czwartej klasy naszym wychowawcą była pani Halina Stanik, nauczycielka muzyki. To nie od niej nauczyłem się słuchać ostrej muzyki, ale i to miało związek ze szkołą. Idąc dalej korytarzem drugiego piętra, tuż za pracownią muzyczną z nieodzownym pianinem, była klasa historyczna. Tu uczyła nas pani Michalak. W następnej były lekcje języka rosyjskiego (nie pamiętam nazwiska nauczycielki, ale kojarzy mi się, że pani nazywała się Czapnik - może ktoś poprawi). Później klasa biologiczna. Uczyła nas w niej pani Niebieszczańska. Stał tam taki kościotrup, który straszył uczniów w czasie lekcji (memento mori).
Pani Matysiak zajmowała kolejną salę. Plastyka i zajęcia praktyczne. Uczyliśmy się.... szydełkowania. Słowo. Do dzisiaj potrafię to robić. Pani Matysiak opiekowała się szkolnym ogródkiem. A co... było i coś takiego. Dzisiaj jest parking. Ale trudno się dziwić, jedynym autem na terenie był wartburg dyrektora Nicińskiego.
W kolejnej sali geografii uczyła nas pani Wołosewicz. Uwielbiałem jej lekcje. Każda z nich była jak "Kawiarenka pod Globusem" i podróż w odległe krainy, które były dla nas tak odległe jak dzisiaj kosmos. Co ciekawe, to my sami przygotowywaliśmy "referaty" o różnych egzotycznych krajach i regionach. Bez internetu, trzeba było się nieco wysilić, by znaleźć materiały.
Kolejne piętro. Matematyka z Zenią Migałową. Dawało radę się czegoś nauczyć. Język polski z Panią Karp. Części zdania, części mowy.... straszne. Na szczęście można było od czasu do czasu napisać klasówkę z wypracowaniem na dowolny temat. W pracowni fizycznej urzędowała pani Wiśniewska.
Wracając na parter oczywiście wychowanie fizyczne z Grzegorzem Wągrockim. Wczoraj opowiadał o sukcesach koszykarzy, Nie byłem tu żadnym asem, ale jak trafiłem do Mechanika, to pan Galicki na pierwszej lekcji poznał, że jestem z ósemki. W piwnicy zajęcia z techniki i języka angielskiego prowadził Maciej Lewandowicz. Było tu też kółko modelarskie,
Napisz komentarz
Komentarze