Gdyby kalendarz miał poczucie humoru, właśnie dziś mrugnąłby do nas podwójnie. Święto czarnego napoju spotyka się z fetą wszystkich, którzy potrafią wyczuć w sobie jednocześnie grypę, szkorbut i tajemniczą chorobę królików angorskich. Zanim zaczniemy mierzyć temperaturę językiem łyżeczki, nalejmy filiżankę. Bo—jak przypomina T.S. Eliot—„I have measured out my life with coffee spoons” („życie odmierzam łyżeczkami od kawy”). I choć to wers z poważnego wiersza, brzmi dziś jak instrukcja obsługi poranka.
Kawa ma w sobie coś z medycyny alternatywnej: działa, choć nikt o świcie nie żąda od nas badań podwójnie ślepych. Honoré de Balzac, który kochał ziarna równie mocno, co zdania wielokrotnie złożone, pisał krótko i z werwą: „This coffee falls into your stomach, and straightway there is a general commotion.” Po polsku: kawa wpada do żołądka i już mamy w środku ruch jak na paradzie. Diagnoza: natychmiastowa poprawa nastroju i chęć do życia.
Nie brakuje też opinii, że kawa to wehikuł czasu. Terry Pratchett rzucił nieśmiertelne: „Coffee is a way of stealing time that should by rights belong to your older self.” Prawda? Zbliża się deadline, a tu bach—kradniemy dwie godzinki od przyszłego siebie, który i tak miał plan drzemki.
Skoro już o komunikacji między „ja porannym” i „ja popołudniowym”, Anne Morrow Lindbergh zauważyła: „Good communication is as stimulating as black coffee, and just as hard to sleep after.” Zatem rozmowy przy espresso to nie tylko small talk, ale legalny doping dla myśli. Sen? Trudno, będzie później.
Tymczasem po drugiej stronie świętowania stoją hipochondrycy—wspaniali dramaturdzy codzienności. Ich patronem mógłby być Argan, bohater „Le Malade imaginaire” Moliera, który leczył się z zapałem godnym maratończyka do apteki. W sztuce znajdziemy i taką uszczypliwość służącej Toinette: „He must have killed off an awful lot of patients to have made all that money.” Brzmi jak przestroga, by nie mylić fachowo brzmiących nazw z rozumem i empatią.
Jak więc pożenić filiżankę z wyimaginowaną dolegliwością? Pozwólcie, że przedstawimy kilka przypadków z gabinetu lek. kawologii stosowanej (zupełnie nienaukowej, za to życiowo celnej). Pierwszy pacjent zgłasza „syndrom ostatniego łyku”: niezależnie od rozmiaru kubka, zawsze zostawia milimetr napoju „na potem”, po czym stwierdza, że to był ten najbardziej gorzki milimetr życia. Zalecenia: zamieszać, przyjąć odważnie dożylnie… tzn. doustnie, i nie googlować „czy fus może gryźć”. Drugi pacjent cierpi na „paraliż łyżeczkowy”—wpatruje się w cappuccino tak długo, aż mleczna chmurka przybierze kształt niepokojącego dinozaura. Terapia: zdmuchnąć pianę z godnością, niczym świeczkę urodzinową. Trzeci ma „kofeinowe déjà-vu”—twierdzi, że kiedyś pił już dokładnie tę samą kawę w tym samym kubku, w tych samych kłopotach. Remedium: zmienić kubek, kłopoty i—jeśli się da—perspektywę.
Hipochondryk dnia codziennego rozpoznaje u siebie wszystkie choroby naraz, zwłaszcza te z dopiskiem „–itis”, więc kawa bywa jego pierwszym i ostatnim lekarstwem. Wypija łyk i natychmiast wraca mu krążenie w „nerwie od ważnych maili” oraz przestaje boleć „mięsień odpowiedzialny za znikające hasła”. Gdy z kolei zaczyna podejrzewać „alergię na poniedziałek”, barista zaleca podwójne espresso z tonem zrozumienia. Pacjent od razu lepiej rokuje, choć nadal dziwnie kaszle przy słowie „zebranie”.
W Dzień Kawy i Dzień Hipochondryka warto ustalić nowe, zdroworozsądkowe protokoły. Po pierwsze, kawa nie leczy wszystkiego, ale bywa najlepszym wstępem do rozmowy—i tu wraca Lindbergh z swoją czarną metaforą. Po drugie, hipochondria też bywa formą troski o siebie, choć czasem przesadnej; Molier uczy, by śmiać się z własnych lęków, zanim zrobią to inni. Po trzecie, jeśli kawa zaczyna smakować jak diagnoza, a nie jak przyjemność, to znak, by odstawić stetoskop zrobiony ze słuchawek i zadzwonić do przyjaciela. Zadziwiająco często to on jest najlepszym lekarzem od „nic mi nie jest, ale jednak”.
Na koniec wróćmy do kawowych klasyków. Balzac zagrzewał do twórczej bitwy, Pratchett ostrzegał, że podbieramy czas przyszłemu sobie, a Eliot mierzył życie łyżeczkami. Ja dorzucę jeszcze jedno, mniej literackie, ale praktyczne zalecenie: jeśli macie dziś wątpliwości, czy to już pora na kolejną filiżankę—zapytajcie serca. Jeżeli odpowie bębnem jak na koncercie, zmieńcie może rytm na herbatę. Ale jeżeli mruknie cicho „jeszcze chwila”, świętujcie. Być może to jedyny dzień w roku, w którym można oficjalnie powiedzieć lekarzowi: „Proszę wypisać mi espresso na receptę, koniecznie z dopiskiem ‘do śmiechu’.”

























































Napisz komentarz
Komentarze