Kilkanaście lat temu, kiedy nawet nie myślałem, by znów kandydować na radnego — po przygodzie w Radzie Miejskiej i wielu rozczarowaniach z tym związanych, postanowiłem sobie odpuścić i zajmowałem się głównie rozwojem portalu — zajrzał do mnie jeden mój serdeczny kolega. Znaliśmy się od lat, a nawet razem tworzyliśmy podwaliny Platformy Obywatelskiej w mieście i powiecie. To była jednak inna Platforma, konserwatywno-liberalna, z Maciejem Płażyńskim, Andrzejem Olechowskim i Donaldem Tuskiem. Mógłbym sporo pisać, ale skrócę ten wątek i zaznaczę tylko, że mój kolega zaczął wtedy pracować w magistracie; prezydentem był wówczas Mirosław Kukliński.
W kolejnej kadencji władze się zmieniły, ale kolega mój nadal był urzędnikiem, już wtedy blisko związanym z naszym wspólnym przyjacielem, Grzegorzem Haraśnym. Po przegranych wyborach prezydenckich chłopak nie tylko podupadł na zdrowiu, ale też stracił pracę. Moim zdaniem powodem było otwarte wspieranie Haraśnego. Poważna choroba, brak pracy, dziecko i rodzina na utrzymaniu — tak właśnie trafił do mnie. Miałem wtedy biuro tam, gdzie i teraz. Poprosił, byśmy wynajęli mu pomieszczenia, bo ma pomysł na biznes. Jego własna dolegliwość podsunęła mu ideę stworzenia sklepu medycznego.
Szybko dogadaliśmy koszty i wystartował. Przez cztery lata siedzieliśmy przedzieleni cienką ścianą i każdego dnia słyszałem, jak się mordował. Często nie miał na czynsze i inne opłaty (przepraszam, muszę to napisać, bo to ważne dla dalszej części historii). To był dramat, a ja widziałem, jak rosną i piętrzą się problemy, plus niezapłacone nam czynsze, o czym nie wiedziała nawet moja żona. Tak minęły chyba cztery lata. Zbliżały się wybory. Niespodziewanie zapukali do moich drzwi Barbara Klatka i Arek Gajewski i zaproponowali, bym kandydował z ich list (PO) do powiatu. Wcześniej miałem propozycję od Marcina Witko, ale dotyczyła miasta. Ja byłem już mieszkańcem wsi, a ni chciał oszukiwać ludzi, mimo że mieszkanie w mieście nadal posiadaliśmy. Dwa albo trzy razy zmieniał Arek Gajewski zdanie, bo sam nie wiedział, czy chce kandydować do sejmiku, czy jednak do powiatu. W końcu wybory ruszyły pełną parą i mandat otrzymałem. Koalicję zawarliśmy — a jakże — z PiS-em i PSL-em. Mirek Kukliński zaproponował, bym został członkiem Zarządu Powiatu.
Ci, co mnie znają, wiedzą, że urzędnik ze mnie żaden; raczej „wiatr we włosach”, motocykle i góry mnie ciągną. Zaproponowaliśmy więc tego właśnie kolegę, który miał pewne predyspozycje urzędnicze i jemu taka praca bardziej jednak odpowiadała. Tylko pojawił się u niego problem: co zrobić ze sklepem. Zapytał, czy firma mojej żony nie chciałaby przejąć interesu w zamian za zaległości czynszowe. Sporo tego przez cztery lata narosło, ale przecież nie mogłem wypowiedzieć umowy najmu człowiekowi, którego ten interes był jedynym źródłem utrzymania. Trochę to było zaskakujące, bo planów prowadzenia takiej firmy nie mieliśmy, a ja cały czas robiłem portal i zajmowałem się nieruchomościami.
W końcu stanęło na tym, że to przejmiemy i zobaczymy. No i… szło nam jeszcze gorzej niż jemu. Uczyliśmy się wszystkiego od podstaw, robiliśmy błędy. Nie mieliśmy świadomości, jak długo czeka się na pieniądze z NFZ i że branża jest w dramatyczny sposób skorumpowana. W każdym razie, gdy zrobiliśmy 20 tysięcy obrotu w miesiącu, to już było coś. To był prawdziwy koszmar.
I jak zawsze, pomogło szczęście. Potrzebny był rozgarnięty pracownik. A nie mógł to być ktoś z ulicy — wymogi były konkretne, dotyczące wykształcenia i doświadczenia w branży, farmaceuta lub fizjoterapeuta. Dałem ogłoszenie na portalu. I wiecie co? Po dwóch minutach zadzwoniła dziewczyna, która pracowała wcześniej w aptece Flora. Opinia pracodawcy była bardzo dobra i ruszyliśmy z nowym impetem. Po drodze dołączyła moja obecna synowa. I stworzył się miły zespół.
Tyle że ten impet to był raczej wyścig żółwia ze ślimakiem. Okazało się bowiem, że żaden dostawca nie chciał nam dostarczać towaru. U jednych narozrabiał mój kolega, u innych zablokowała nam dostawy konkurencja. Typowa ordynarna „gangsterka”. I znowu szczęście: pojechaliśmy na targi sprzętu rehabilitacyjnego do Łodzi i tam dziewczyny zaczepił Irek Harbuz, dyrektor NAH-u. Fantastyczny, dobry człowiek, nadal się przyjaźnimy, tym bardziej że łącza nas też pasje muzyczne, a on sam jest menadżerem fryzjerskiej kadry polski. Wprowadziliśmy jego produkt, a on pomógł nam z dostawcami. To z nim robiliśmy pierwsze szkolenia dla pacjentów, amazonek itd. Gdy nie mogliśmy kupować bezpośrednio, produkty dostarczał nam Pofam. Za każdą rzecz płaciliśmy gotówką, i to przed wysyłką. Kilka lat budowaliśmy pozycję solidnych partnerów.
Jakoś to zaczęło iść — jakby powiedziała moja mama, „jak krew z nosa”. Kolejny mur to były układy, bardzo nieczyste, wręcz korupcyjne. Prawdziwe wkurzenie przyszło wtedy, gdy zobaczyłem naszą sąsiadkę pchającą rower, na którym były zapakowane paczki z pieluchami. Stara kobieta, mało sił, opiekująca się niedołężnym mężem. Zapytałem, czemu nie bierze u nas pieluch — przecież ma tylko dwa kroki, a ja jej osobiście przyniosę paczki do domu. Odpowiedziała, że pan doktor kazał jej iść na drugi koniec miasta, twierdząc, że my nie realizujemy zleceń NFZ. Znacie mnie trochę? To wiecie, co usłyszał ode mnie ten lekarz. Miły, w każdym razie, nie byłem.
Kolejni byli stomicy, którzy przychodzili do nas po pomoc, bo ktoś ich zlecenia dał np. firmie z Krakowa. Całkowicie zablokowano nam dostawców. nie byli w stanie nic kupić dla pacjentów. Tymczasem ludzie dostawali sprzęt, jakiego nie potrzebowali, bez możliwości wymiany. My takie osoby zaopatrywaliśmy za darmo, na własny koszt. I tak to szło marnie aż do czasu covidu. Może zabrzmi to źle, ale pandemia, która o mało mnie osobiście nie zabiła, pozwoliła nam się mocno odbić.
Ludzie po prostu zaczęli do nas przychodzić, widzieli serdeczność, życzliwość i wracali, przysyłali znajomych. Dla nas to nigdy nie byli klienci, tylko przede wszystkim cierpiący mężczyzna, czy kobieta, ciocia, wujek, babcia, dziadek. Powiem nieskromnie: mamy fioła na tym punkcie. Aha, wyprostuję jeszcze jedną rzecz, która pojawia się wśród różnych pomówień: owszem, raz czy dwa sprzedaliśmy jakieś maseczki do magistratu, środki dezynfekcyjne też, ale nie dlatego, że był tu jakiś tajemniczy układ, tylko dlatego, że były one u nas dostępne. Rękawiczki nitrylowe, dzięki Włodkowi z firmy Abena, mieliśmy o połowę tańsze niż ktokolwiek inny. Tropienie duchów przez domorosłych detektywów nie przyniosło skutku.
Im bardziej działalność się rozwijała, tym było gorzej. Psuto nam opinię wśród białego personelu, zmuszano pacjentów, by zaopatrywali się w konkretnych miejscach. Jeszcze kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się, że sprzedajemy tani, chiński, niskiej jakości sprzęt. Zaskakujące, bo my dajemy pacjentom najlepsze dostępne ortezy na rynku. Dopiero niedawno jeden z lekarzy wyjaśnił mi, że ma od każdego zlecenia 15 procent. Wyobrażacie sobie, co by było, gdybym ja próbował komuś jakiś taki bonus wręczyć? Zaraz byłbym nagrany i ukrzyżowany. Doszło nawet do tego, że grożono mi bandytami. Niewiarygodne? A jednak. Jeśli nie wierzycie, zapytajcie Barbarę Klatkę. To prawda. Ale lećmy dalej.
Wiecie, że przez wiele lat nasza firma praktycznie nie sprzedawała produktów, na które przysługiwały dopłaty PFRON? Mieliśmy dobrą, tanią ofertę. Ewidentnie coś tu nie grało. Dowiedziałem się, co, po jakimś czasie, kiedy przyszedł do nas pan zainteresowany zakupem łóżka rehabilitacyjnego. Wówczas kosztowało ono u nas 2,5 tysiąca złotych z materacem. Usłyszał cenę, ucieszył się i poprosił rachunek na 4 tysiące. Jak to? Ano tak. Zawyżona cena to równocześnie wyższa dopłata. Klient nie płaci nic, sprzedawca zarabia więcej. Wszyscy zadowoleni? Tak, poza tymi, którzy czekają w kolejkach. A czekali często po trzy lata.
Robiliśmy więc porządki. Dokładnie — zrobiły je dziewczyny z PCPR. I dziś jest efekt: wniosków rozpatrywanych jest kilka razy więcej, a czas oczekiwania to od jednego miesiąca do maksymalnie pół roku. Weryfikacja była szybka, ponieważ znaliśmy branżę, znaliśmy ceny rynkowe i wprowadzono limity. Nie tylko czeka się krócej, ale udało się dzięki temu wygospodarować pieniądze na turnusy rehabilitacyjne, bo to ta sama pula wydatków. Ktoś zawyżając ceny Was okradał? A jakże. No to teraz zgadnijcie, czemu mnie ci ludzie tak bardzo nienawidzą.
Przez dwie kadencje nikt nawet nie próbował zarzucać firmie jakichś kombinacji czy nieuczciwości. Zaczęło się dopiero w tej kadencji. Radni PiS i KO zaczęli tropić rzekome nasze „biznesy” w szpitalu. Posuwali się do oszczerczych wpisów w internecie, a nawet na sesjach Rady Powiatu. Asystent posła Telusa z PiS nie mógł pojąć, jak to jest, że do naszej firmy trafiają pieniądze z PCPR, ale nie są to nasze pieniądze, tylko pacjentów, których miesiącami kredytowaliśmy. No przecież przelew szedł do firmy! Tak, tylko, że zamiast jednego do nas, trzeba byłoby wysłać 50 przelewów do poszczególnych ludzi, a oni sami musieliby wcześniej zapłacić. Zastanawiacie się o jakie kwoty chodzi?
W przypadku dopłaty do pieluch i limicie 90 szt. jest to 135 zł miesięcznie. Dla jednego to drobiazg, ale dla chorej starszej pani, to prawdziwy majątek. Ale realizujemy też takie dopłaty, które wynoszą 40 zł i nie mamy sumienia odmówić, mimo, że musimy do tego przygotować całą stertę papierów. Musieli być wszyscy bardzo zdziwieni, stwierdzając, że w czasie covidu zakupiono u nas dla szpitala kilkanaście pulsoksymetrów. Z kolei w ramach darowizn przekazaliśmy sprzęt przekraczający wielokrotnie ich wartość. Nikczemność i jednej, i drugiej szajki przekracza wszelkie granice. Działacze PiS nawet nie kryją, że przekopali całą księgowość x-lat wstecz szukając faktur z naszej firmy.
Wczoraj z kolei wyczytałem coś o jakichś przetargach, wygrywanych dzięki politycznym koneksjom, dzięki którym niby prowadzę sklep. Gdy takie banialuki pisze Szczepan Goska, można mu nawet wybaczyć, choć trochę napsuje nam zawsze nerwów. Ale kiedy pisze to z pełnym przekonaniem jakiś przedsiębiorca, który nie zna ani mnie, ani branży, można tylko przypuszczać, że mierzy innych własną miarą. Być może usłyszał coś od jakiejś partyjnej koleżanki, która prowadzi gdzieś pokrewny biznes. no i uważa, że skoro tak jest Chicago, to może być i u nas.
Nie będę ukrywał, że mnie to irytuje. Nie twierdzę też, że po mnie wszystko spływa, jak po kaczce, ani firma nie bierze udziału w żadnych przetargach, ani ja nie jestem jej właścicielem — tak samo jak nie jestem właścicielem „spożywczaków”, mimo że wiele osób grzecznościowo tak o mnie mówi. Powiem więcej: jestem wydawcą, ale nie dysponuję powierzchnią reklamową na portalu. Nie mam nawet prawa do reprezentowania firmy mojej żony. Mamy też osobne finanse, więc jak przychodzi mi do głowy kupić sobie motocykl, to nie musze się z wydatku tłumaczyć.
Odkąd Ewa i Adrian przejęli od Bartka sklep, zaczęły się nasze problemy. Im lepiej szło, tym były większe, bo ktoś zapewne zaczął odczuwać spadek obrotów. Na Ewę pisano donosy w firmie, w której jest zatrudniona. Ponieważ, niestety, nadal jest w Platformie, pisano na nią skargi do Sądu Koleżeńskiego, żaląc się na to, że ma męża, a ten mąż jest niewłaściwy, bo krytykuje, zamiast chwalić — a wszystko to przecież w ramach „walki o wolne media”. Trochę przejść więc mamy. Ludzie, jak na przykład Piotr Kucharski, rozpowszechniają ordynarne kłamstwa, np. o tym, że mam setki fejkowych kont w internecie. Poważnie? Brak słów po prostu. Kiedy miałbym to obsługiwać. Mimo, że pracuję u żony, to jednak mam sporo obowiązków.
Rzadko pisuję o swoich osobistych sprawach, ani się nie uskarżam, mam twardą skórę i jakoś mierzę się z codziennością. Wolę iść pod wiatr (niczym Władysław Łokietek), niż płynąć z falą rynsztoka. Czasem jednak człowiek musi dać upust emocjom, szczególnie jeśli się nie wyspał, nie wyprasował koszuli, nie wyczyścił butów, a za godzinę musi zbierać się do pracy, bo od nikogo za darmo chleba nie dostanie. Wkurza mnie, że jacyś ludzie niszczą to, co mozolnie budujemy, ciężko i uczciwie pracując — zarówno my, jak i nasz cudowny personel.




















































Napisz komentarz
Komentarze