O co chodzi? Otóż Michał Jodłowski w złośliwy sposób na sesji przywołał często wypowiadane przeze mnie zdanie, że niektóre materiały do dziennikarskich tekstów „znajduję pod wycieraczką”. Gdyby odpowiedzieć podobną złośliwością, należałoby napisać lub powiedzieć, że zapewne myślał, iż dostarczają je te same osoby, które pod jego nieobecność (jak się domyślam) weszły do jego pokoju w starostwie i na jego komputerze próbowały pisać donos na Barbarę Klatkę, by w ubiegłej kadencji odebrać jej mandat. Ale nie chodzi o złośliwości, tylko o podstawy dziennikarskiego warsztatu, których chyba przewodniczący Rady Powiatu nie rozumie.
Zacznijmy od tego, że ani ja, ani nikt ze współpracujących z portalem nie zajmujemy się anonimami docierającymi pocztą lub mailowo. Nie wiem, czego musiałyby dotyczyć, by się to zmieniło — może krzywdzenia dzieci, pedofilii i podobnych przestępstw. Wiele osób natomiast przychodzi do mnie osobiście z prośbą o interwencję. Zdarza się, że boją się utraty pracy, szykan ze strony wysoko postawionych osób, a bywa, że także pospolitych bandytów. Prawo prasowe daje im możliwość zachowania anonimowości. Ma to stanowić ochronę i zapewniać im bezpieczeństwo. Proszą, by nie ujawniać ich danych. W mojej ocenie mają do tego prawo, a my — jako dziennikarze — mamy obowiązek to bezpieczeństwo zapewnić. Pamiętacie, jak Latkowski bronił swojego laptopa?
Niestety, często zdarza się, że wymaga się od nas ujawnienia danych tych osób. Dziennikarze stosują „d…chrony” i na przykład, dla własnego bezpieczeństwa, nagrywają rozmówców, a w przypadku postępowań sądowych ujawniają personalia. Mnie nikt nie jest w stanie zmusić do ujawnienia danych „sygnalisty”, czy — pisząc mniej elegancko — „informatora”. Nawet sąd. Kiedy przychodzicie do mnie, jesteście całkowicie bezpieczni. To właśnie w takich sytuacjach mówię, że dokumenty „znalazłem pod wycieraczką”. Od strony dziennikarskiej ujawnienie informatora świadczy o braku profesjonalizmu. Bo jak to wytłumaczyć? Że nie sprawdziło się czegoś w innych źródłach?
To właśnie znaczy, że nie przyjmuję wszystkiego bezkrytycznie. Każdą informację sprawdzam. Wygrywam sprawy sądowe tylko dlatego, że nigdy nie kłamię i nie piszę nieprawdy. Dlatego na ostatniej sesji Rady Powiatu pani Alicja Zwolak Plichta mocno mnie zaskoczyła, twierdząc, że jednak zdarzyło mi się napisać nieprawdę, i nawet wskazała, jaka to była „nieprawda”.
Byłem tak zdziwiony, że nie odpowiedziałem, ale poszukałem tekstu, o którym była mowa. Dotyczył on filii Uniwersytetu Łódzkiego. I rzeczywiście — fragment, o którym mówiła pani Alicja, się pojawia, z tym jednak zastrzeżeniem, że w artykule cytuję publiczną wypowiedź prezydenta miasta. Wklejam screen poniżej. Więc chyba teraz mnie należą się delikatne przeprosiny. Bo wrażenia to nie to samo co fakty. Pomijam nawet fakt, że wiele osób — jak na przykład poseł z Tomaszowa — na pytania dziennikarzy w kwestiach drażliwych wcale nie odpowiada. Cały tekst macie pod linkiem.

Nie ukrywam, że są to kwestie dla mnie bardzo istotne i bardzo denerwuje mnie podważanie solidności oraz rzetelności mojej pracy, bo traktuję ją w sposób misyjny. Powiedzmy jednak, że w emocjach percepcja bywa mocno zachwiana, a pani Alicja nie miała na celu świadomego nadwyrężenia mojego podejścia do tego, co robię.
Jest jeszcze jedna, bardzo istotna kwestia. Zdarzało mi się odmawiać udostępnienia danych osób komentujących treści na moim portalu. Nie przestraszyły mnie nawet nakładane przez sąd grzywny. Gdy było trzeba, płaciłem kary porządkowe. Teraz już tak nie robię — udostępniam wszystko. Dlaczego? Nie tylko dlatego, że każdy musi ponosić odpowiedzialność za swoje słowa.
Otóż kiedyś jedna znana w mieście osoba — była radna — poprosiła mnie, bym zataił dane osoby jej bliskiej. Osoba ubiegająca się o te dane była wcześniej podejrzewana o próbę zabójstwa, podpalenia i wiele innych przestępstw, w tym pobicia. W sumie niezły zakapior. Wziąłem to na klatę, mimo że jedno z podpaleń dotyczyło samochodu mojego kolegi z dzieciństwa, Pawła. Jeśli to przeczyta, domyśli się, o kogo chodzi.
Przez trzy lata byłem ciągany po sądach. Na koniec skarżący, podczas spotkania w kancelarii swojego adwokata, zaproponował, że zakończymy sprawę, jeśli zwrócę mu koszty pełnomocników. Zapytałem zainteresowaną osobę, czy godzi się na ich pokrycie. Powiedziała mi, że tak, ale dała do zrozumienia, że według niej to ja próbuję ją okraść. To był dla mnie szok. Do ugody ostatecznie nie doszło, bo mężczyzna zmienił zdanie, a ja po trzech latach sprawę wygrałem. Niesmak pozostał. Od tego czasu udostępniam dane komentujących na żądanie sądu. Pamiętajcie o tym.
































































Napisz komentarz
Komentarze