„Bilans handlowy Polski za październik wykazał nadwyżkę przywozu w wysokości 13 miłjonów złotych… Porównanie tych liczb wypada fatalnie!” – grzmiał „Express Mazowiecki” w listopadzie 1933 r., wyliczając, że „przywieźliśmy… za 104,3 milionów, a wywieźliśmy za 91,0”. Dalej padały pytania, które dobrze znamy ze współczesnych debat: co i po co importujemy? „Przywozimy jabłka… węgierskie, a nawet bułgarskie”, „winogrona całemi wagonami”, a nawet „pestki… słonecznikowe”. Z gazety przebijał ton nieufności wobec handlu zagranicznego i żal o „wyrzucanie miljonów zagranicę”.
Dziś, dziewięćdziesiąt lat później, Polska jest gospodarką głęboko wpiętą w jednolity rynek UE i globalne łańcuchy dostaw. To nie czasy autarkicznych pokus Wielkiego Kryzysu, lecz epoka handlu komponentami i usługami. W 2024 r. wartość polskiego eksportu towarów wyniosła 1,523 bln zł, a importu 1,521 bln zł – co dało symboliczną nadwyżkę i pokazuje, jak blisko równowagi jest dziś zwykły handel towarami. Dane podał GUS w finalnym rachunku za rok 2024.
Obraz staje się pełny dopiero po doliczeniu handlu usługami: Polska od lat ma tu silną przewagę dzięki ICT, usługom biznesowym i transportowi. W samym 2024 r. nadwyżka w usługach sięgnęła ok. 40,2 mld euro (4,8% PKB), amortyzując wahania w towarach i poprawiając bieżącą pozycję zewnętrzną kraju.
„Przywozimy jabłka…” – czyli jak odwróciła się oś sporu
Publicysta z 1933 r. oburzał się importem owoców do „kraju kwitnących sadów”. Dziś te same sady są mocnym filarem naszego eksportu: Polska należy do światowej czołówki w produkcji jabłek, a w 2023 r. wyeksportowała ok. 817 tys. ton – najwięcej w UE – przy areale ok. 150 tys. ha. To paradoks, który najlepiej pokazuje zmianę epoki: z nieufności wobec importu przeszliśmy do konkurencji na rynkach zewnętrznych.
Również w skali europejskiej realia są inne niż w latach 30.: po szoku cen energii w 2022 r. UE wróciła w 2024 r. do wyraźnej nadwyżki w handlu towarami – m.in. dzięki tańszym surowcom – co odczuwają wszystkie kraje członkowskie, w tym Polska.
Co z dzisiejszym „deficytem/ nadwyżką miesiąca”?
Autor z 1933 r. budował dramatyzm na miesięcznym odczycie. Taki pomiar bywa mylący – i wtedy, i dziś. Współczesne dane dla Polski huśtają się między niewielkimi nadwyżkami a deficytami w ujęciu miesięcznym, zależnie od cen energii, kursów walut czy cyklu przemysłowego w Niemczech. W połowie 2025 r. Polska potrafiła notować miesięczną nadwyżkę w obrocie towarowym, choć rok 2024 kończył się z niewielkim deficytem w końcówce. Trendy te widać w przeglądach NBP, Eurostatu i niezależnych serwisów statystycznych.
Skąd bierze się zasadnicza różnica?
Po pierwsze – struktura. W latach 30. import był często prostym substytutem dóbr konsumpcyjnych. Dziś ogromna część importu to komponenty do produkcji w Polsce, a eksport – towar finalny lub usługa. Po drugie – instytucje. Polska jest częścią wspólnej polityki handlowej UE i korzysta z setek umów, preferencji taryfowych oraz wolumenu wspólnego rynku, ale też ponosi koszty geopolityki (choćby napięcia celne z USA, które mogą odbić się na polskich poddostawcach niemieckiego przemysłu).
Po trzecie – skala. Dzisiejszy eksport Polski to biliony złotych, a nie „miljony”, jak pisała gazeta w 1933 r. Nie zmienia to faktu, że wrażliwość opinii publicznej pozostała podobna: tamten publicysta pytał „Co przywozimy?… Czy nie skończy się nigdy to wyrzucanie miljonów zagranicę?”. Dziś te pytania wracają w dyskusjach o bilansie płatniczym, „transferze zysków” czy równowadze w łańcuchach dostaw – ale odpowiedzi wymagają liczb w ujęciu rocznym i pełnego rachunku (towary + usługi), a nie tylko chwytliwych przykładów.
Lekcja z 1933 r. na dzisiaj
Cytowane zdania – „Przywozimy winogrona całemi wagonami!”, „Sprowadzamy… pestki słonecznikowe” – miały wzbudzić emocje. Z dzisiejszej perspektywy wiemy, że dywersyfikacja importu żywności jest normalną funkcją otwartej gospodarki; a zarazem polskie rolnictwo i przetwórstwo potrafiły stać się eksportowymi czempionami. Realnym wyzwaniem nie jest sam import, lecz podnoszenie wartości dodanej w Polsce, inwestycje w innowacje i utrzymywanie przewag w usługach, które już dziś „ratują” nam bilans.
W tym sensie „Express Mazowiecki” sprzed dziewięciu dekad przypomina, że debata o handlu zagranicznym ma zawsze drugie dno: chodzi nie tylko o to, ile przywozimy i wywozimy, lecz dlaczego i z jakim skutkiem dla miejsc pracy, płac i bezpieczeństwa gospodarczego. A tu odpowiedzi – w przeciwieństwie do 1933 r. – nie mieszczą się w prostym zdaniu o „fatalnym porównaniu”, tylko w spokojnym rachunku całego obrotu i długofalowych strategiach rozwojowych państwa.






















































Napisz komentarz
Komentarze