Nawet jeśli dżentelmeni o pieniądzach nie dyskutują, to zawsze mają na uwadze możliwości ich zarabiania, a także granice wydatkowania. Winston Churchill zwykł mawiać, że jeśli ktoś wydaje więcej, niż zarabia, nie powinien ograniczać wydatków, lecz postarać się o zwiększenie dochodów. Tego podejścia nie należy jednak przenosić na administrację publiczną. Tu każda złotówka powinna być wydana racjonalnie i gospodarnie. Czy tak się dzieje? Nie trzeba szczególnie wnikliwego oka, by stwierdzić, że publiczny pieniądz bywa wydawany bez należytej troski.
Na ostatnim posiedzeniu Komisji Skarg i Wniosków Rady Powiatu Tomaszowskiego dyrektor DPS nr 1, Anna Pawlak, próbowała podważyć moją krytykę, nie przedstawiając jednak żadnych merytorycznych argumentów. Samo stwierdzenie, że „ktoś pisze nieprawdę”, bez wskazania konkretnych nieścisłości, jest dość kuriozalne. Przy okazji dyrektor wyjaśniła, że pomysł udziału w programie ministerialnym miał, po pierwsze, odciążyć obecny personel, a po drugie – pozwolić na zatrudnienie dodatkowych osób. Koszty w pierwszym okresie ma pokryć ministerstwo (czyli my, podatnicy), ale po zakończeniu programu powrót do 40-godzinnego tygodnia pracy będzie oznaczał albo redukcje, albo zgodę na istotny wzrost kosztów stałych.
Ile właściwie kosztuje pobyt pensjonariusza w tomaszowskim DPS? W tym roku w DPS nr 1 przy ul. Polnej to ok. 6400 zł miesięcznie. To niemało, a przyszły rok najpewniej przyniesie podwyżkę. Kto za to płaci? Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że państwo. W praktyce jest inaczej. Mieszkaniec przeznacza na pobyt do 70% swojej emerytury. Policzmy: przy minimalnej emeryturze ok. 1700 zł netto udział mieszkańca to ok. 1190 zł. Kto pokrywa resztę? Teoretycznie – osoby zobowiązane alimentacyjnie, czyli najbliższa rodzina. Znajdźmy jednak kogoś, kogo stać, by co miesiąc dopłacać ponad 5200 zł. A jeśli do DPS trafia dwoje dziadków, robi się ponad 10 tys. zł. Znam takie przypadki.
Owszem, przy przyjmowaniu do DPS rodzina podpisuje porozumienia z ośrodkiem pomocy społecznej i zobowiązuje się do pokrywania kosztów w całości lub części. W praktyce jednak bardzo szybko całość ciężaru spada na MOPS.
Nie wiem, ilu jest dziś pensjonariuszy, ale licząc na poziomie minimalnych emerytur: 10 osób to ponad 600 tys. zł rocznie, a 50 osób – ok. 3 mln zł. Zwiększenie zatrudnienia koszty te jeszcze podbije – i to nie tylko dla miasta, ale też okolicznych gmin. Dziwi, że osoby prowadzące takie placówki od lat nie chcą tego przyjąć do wiadomości.
Zatrudniamy interwencyjnie
Dyrektor Pawlak problemu nie widzi: pracownicy interwencyjni z PUP to – jak twierdzi – same korzyści. Doprawdy? Korzyści są głównie finansowe: pracownik mniej kosztuje i zarabia mniej. To łatanie dziur kadrowych. Choć dyrektor zapewnia, że zatrudnia samych fachowców, można mieć co do tego wątpliwości – sprawdzę to w ramach przysługujących mi uprawnień kontrolnych.
Nie pieniądze są jednak najważniejsze, tylko ryzyko dehumanizacji. Opiekunowie w DPS stają się substytutem najbliższej rodziny. Sama dyrekcja przyznaje, że bywa, iż dzieci lub wnuki odwiedzają seniorów sporadycznie – najczęściej wtedy, gdy to oni są w potrzebie finansowej. To opiekun wykonuje wszelkie czynności – także te najbardziej intymne: mycie, zmianę pieluch, pielęgnację ran odleżynowych. Ta praca wymaga długotrwałego budowania zaufania, więzi, zrozumienia potrzeb. Kto twierdzi, że taką relację dadzą radę wypracować osoby zatrudnione na 9 miesięcy w ramach prac interwencyjnych, ten albo nie rozumie specyfiki tej pracy, albo traktuje ludzi jak łatwy obiekt zarządzania.
Pensjonariusze przywiązują się do opiekunów – to dla nich często realna rodzina.
Szkoda, że wielu radnych dostrzega wagę problemu dopiero wtedy, gdy dotyka ich osobiście. To i przykre, i smutne.
Czekam na kontakt ze strony pracowników, pensjonariuszy i ich bliskich. Chętnie odnotuję uwagi i będę podejmował interwencje – zarówno dziennikarskie, jak i samorządowe.
































































Napisz komentarz
Komentarze