Tu zaczyna się prawdziwy kabaret. Regulamin grzecznie milczy, kogo i w jakich sytuacjach trzeba będzie dyscyplinować. Nie wiadomo, czy pielęgniarka, która po 12 godzinach dyżuru ośmieli się na chwilę usiąść, dostanie tylko „poważną rozmowę”, czy od razu notatkę służbową. Nie wiadomo, czy lekarz, który – jak to się nierzadko zdarza – pojawi się w poradni pół godziny po czasie, usłyszy kulturalne upomnienie, czy doczeka się pokazowego procesu wychowawczego. Nie wiadomo też, co spotka ratownika, który odważy się powiedzieć głośno, że ludzi na dyżur jest po prostu za mało. Bo skoro ktoś ma w nazwie „ds. Dyscypliny”, to raczej nie po to, by częstować personel ciastkami na przerwie.
Skoro pojawia się dyscyplina, od razu ciśnie się na usta pytanie o kary i nagrody. Czy przewidziano jakąś skalę sankcji – od upomnienia, przez obcięcie premii, po obowiązkowe rozmowy wychowawcze w gabinecie prezesa? Czy powstaną specjalne wyróżnienia dla najbardziej posłusznych: złoty dyplom za „rok bez zastrzeżeń”, srebrny za „milczenie mimo wszystko” i brązowy za „ani razu nie zadałem pytania”? I wreszcie: czy spóźniający się na poradnie specjaliści będą odprowadzani do gabinetów za ucho, czy wystarczą „solidne klapsy regulaminowe” w obecności kolegów, żeby przykład był odpowiednio wychowawczy?
Oficjalnie wszystko to oczywiście dla dobra szpitala. Nieoficjalnie – skojarzenia nasuwają się same. Gdy w firmie pojawia się specjalista od dyscypliny, zwykle oznacza to, że zaufanie do załogi właśnie spadło poniżej poziomu piwnicy. Skoro stanowisko jest niemedyczne, trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi bardziej o pilnowanie ludzi niż o dbanie o jakość leczenia. A gdy po korytarzach krążą opowieści o „pełnomocnikach” z partyjnymi znaczkami w klapie, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nadal jest w szpitalu, czy już w małym politbiurze z oddziałami towarzyszącymi.
Bo po co właściwie komuś, kto ratuje życie, pełnomocnik od dyscypliny nad głową? Może dlatego, że łatwiej kogoś uciszyć, niż wysłuchać jego uwag o przeładowanych dyżurach, brakach kadrowych i chaosie organizacyjnym. Może dlatego, że krytyczne pytania o finanse czy obsadę dyżurów brzmią gorzej niż cukierkowe raporty o „dobrej atmosferze pracy”.
Jest też wersja „light” całej historii. Być może cały ten paragraf i nowe stanowisko powstały po to, by ktoś wreszcie dopilnował kierowcy nowo zakupionego ciągnika. W tej interpretacji Pełnomocnik ds. Dyscypliny stanie się strażnikiem ładu na parkingu: sprawdzi, czy ciągnik wyjechał na czas, czy wrócił na miejsce, czy nie zaorał przypadkiem trawnika i czy bak został zatankowany zgodnie z dyscypliną paliwową. Jeśli to o to chodzi, to przepraszamy – wszystko się zgadza. Nowoczesny szpital XXI wieku najwyraźniej nie może już funkcjonować bez wyspecjalizowanego nadzoru nad sprzętem rolniczo-medycznym.
Żarty żartami, ale w tle jest całkiem poważna sprawa. Kiedy szef zaczyna „porządkować” instytucję, wprowadzając stanowiska od dyscyplinowania, zamiast rozmawiać z ludźmi o problemach, psuje styl zarządzania i wysyła jasny sygnał: nie ufam wam. To prosta droga do tego, by jeszcze bardziej zniechęcić personel, który już dziś mówi wprost, że ma dosyć. Zamiast większej liczby pracowników, sensownych grafików, mniej biurokracji i lepszej organizacji przyjęć, dostają gadżet w postaci Pełnomocnika ds. Dyscypliny.
Trudno się dziwić, że część z nich zaczyna się rozglądać za pracą w miejscach, gdzie zaufanie waży więcej niż strach, a o jakości pracy decydują kompetencje, nie lojalność wobec aktualnego układu. Jeśli ktoś naprawdę wierzy, że nowe stanowisko niemedyczne od dyscypliny poprawi funkcjonowanie Tomaszowskiego Centrum Zdrowia, można mu życzyć jednego: bardzo silnej wiary. Bo na razie wygląda to bardziej na dokręcanie śruby niż na jakąkolwiek reformę.
A gdy w szpitalu ważniejszy od lekarza staje się ten, kto trzyma w ręku regulamin i notes z nazwiskami, to naprawdę nie jest to dobra prognoza – ani dla pracowników, ani dla pacjentów.

































































Napisz komentarz
Komentarze