W lutym 2001 roku moja 14-miesięczna córeczka zaczęła tracić siły, nie miała apetytu, nie bawiła się już tak chętnie i zamiast biegać oraz rozrabiać, wolała być noszona na rękach. W marcu wystąpiła u niej gorączka. Kiedy dziecko spało – miało wysoką temperaturę, kiedy budziło się – temperatura spadała bez podawania leków na jej obniżenie.
Lekarz z poradni stwierdził, że córka ma chore gardło i musi dostać zastrzyki. Prosiłam lekarza o skierowanie chociażby na morfologię… niestety bez skutku, mimo że dziecko było blade, nie miało siły chodzić i nie miało apetytu (usłyszałam tylko, że anemii na pewno nie ma).
Po kilku dniach antybiotykoterapii gorączka nie ustępowała. Wezwaliśmy więc do domu innego pediatrę, który po długiej i wnikliwej rozmowie z nami oraz zbadaniu naszej córki – na poważnie zaniepokoił się jej stanem i od razu zlecił szereg badań. Nie wykonaliśmy ich w warunkach ambulatoryjnych, ponieważ znalazłam się z nią w szpitalu w Tomaszowie.
Tu zaczęły występować kolejne objawy, tzn. powiększenie węzłów chłonnych, wątroby oraz śledziony, a następnie wybroczyny na skórze. Podejrzenia lekarzy były dla nas szokujące – wyniki badań krwi dawały podejrzenie, że może to być białaczka!
W celu przeprowadzenia dalszych badań diagnostycznych córka została przewieziona do kliniki w Łodzi, na oddział obserwacyjny. Badania szpiku kostnego na szczęście wykluczyły białaczkę.
Jednak narządy były nadal powiększone, dziecko cały czas gorączkowało i nadal dostawało antybiotyki. Morfologia krwi była tak zła, że trzeba było przetaczać krew. Codziennie wykonywano jakieś badania, wreszcie pobrano węzeł chłonny do badania histopatologicznego. Na wynik czekaliśmy długie dwa tygodnie. To było jak wieczność, tym bardziej że objawy nadal były takie same i nie ustępowały.
Przez miesiąc wykluczono u córki 88 chorób (!!!!), m.in. mononukleozę, zakażenie wirusem cytomegalii, boreliozę. Wykonano badania w kierunku chorób układowych tkanki łącznej oraz odporności organizmu.
18 maja padła ostateczna diagnoza: histiocytoza, postać rozsiana – rokowania 50%. Przeniesiono ją na oddział onkologiczny. 21 maja włączono chemioterapię, po której nareszcie ustąpiła gorączka, trwająca nieprzerwanie od marca.
Po krótkiej rehabilitacji córka zaczęła odzyskiwać siły i wreszcie znowu zaczęła chodzić. Pierwszym miejscem, do którego doszła, były drzwi oddziału – najzwyczajniej w świecie chciała uciekać. Do pierwszego wyjścia do domu musiałyśmy czekać do lipca.
Leczenie zakończyło się remisją choroby w kwietniu 2002 roku (o tym, jak przebiegało i jakie były skutki uboczne chemioterapii, wolę nie wspominać). Córka wygrała walkę z rakiem, dwukrotnie przeżyła sepsę. Dziś jest zdrową jedenastolatką, ma się dobrze i mam nadzieję, że tak już będzie zawsze.
Nasza droga przez diagnostykę była bardzo ciężka i bardzo długa. Nam się na szczęście udało…
Teraz czas postawienia właściwej diagnozy skrócił się dzięki WOŚP i zbiórce pieniędzy na sprzęt do diagnostyki nowotworów. Nie obchodzi mnie, ile Jurek Owsiak zarabia i czy zatrudnia żonę, córkę czy prababcię. Ważne, że to, co robi, ratuje życie naszych dzieci. Wszak wszystkie dzieci nasze są, nieprawdaż?
Dlatego apeluję do ludzi dobrej woli:
WESPRZYJCIE AKCJĘ JURKA OWSIAKA!!!
(Uważam, że pod każdym dziecięcym szpitalem powinien stać jego pomnik…).
Pozdrawiam wszystkich czytających!
Mama K.































































Napisz komentarz
Komentarze