„Powietrze nie ma głosu, więc w gabinetach pediatrycznych przemawia kaszelem” – mówi mi dr Ewa Jankowska, lekarka z przychodni, gdzie we wrześniu znów zaczyna się szkolna karuzela infekcji. Wskazuje na wykresy: kiedy pyły i dwutlenek azotu idą w górę, rosną wizyty. „U najmłodszych objawy są banalne, ale długofalowo to nie jest błahe. W WHO zalecany roczny poziom pyłu PM2.5 to 5 mikrogramów na metr sześcienny. W polskich miastach nawet przy postępie wciąż miewamy dni, które te wartości przekraczają wielokrotnie” – dodaje. Mówi łagodnie, bez apokaliptycznych metafor. „Bo strach paraliżuje. A my potrzebujemy ruchu – dosłownie i w przenośni”.
Ruch zaczyna się od najprostszych decyzji. Po południu zaglądam do pana Jana na obrzeżach. Przed domem sterta starych desek, przy płocie nowiutkie worki z pelletem. „Przerzuciłem się w tym roku. Drożej na start, taniej w życiu” – przyznaje. Z zeszłej zimy pamięta oczy szczypiące od dymu i żółtą smugę nad ulicą. „Sąsiad śmiał się, że robię z domu elektrownię, bo założyłem panele. Ale jak mu rachunki przyszły, przestał żartować. I idzie w moje ślady”. Pytam, czy wysłał wniosek do programu dofinansowań. „Tak. Bez wsparcia nie dałbym rady”. Można narzekać, że formalności, że kolejki, że cierpliwość się kończy. Ale stały płomień w piecu, który nie zieje dymem, jest nie tylko cichszy. Jest sprawiedliwszy wobec sąsiadów.
Są też miejsca, które odrobiły lekcję wcześniej. Kraków, który kilka lat temu zakazał palenia węglem i drewnem w piecach, bywa w rozmowach przykładem z podręcznika. „Nie wszystko dało się załatwić z dnia na dzień, ale widać wyraźny efekt. To pokazuje, że polityka publiczna ma sens, kiedy idzie ramię w ramię z wsparciem dla ludzi” – mówi Anna Górska z lokalnej inicjatywy antysmogowej. Wskazuje na mapę czujników: punkty, które jeszcze w 2017 świeciły na purpurowo, dziś częściej migają na zielono. „A jednak – dodaje – wystarczy kilka mroźnych dni i wraca stara piosenka. Dlatego my nie odkładamy megafonu do szuflady”.
Nie odkłada go również szkoła podstawowa nr 7, gdzie pani Agnieszka prowadzi „pieszy autobus”. Dzieci idą razem do szkoły, a dorośli dyżurują na skrzyżowaniach. „Za każdym razem pytam, czy widzicie różnicę. Mówią: ciszej. Mniej samochodów pod bramą, mniej biegania na ostatnią chwilę. Później robimy doświadczenie: w słoiku z watą pokazuję, jak filtr łapie pył. Kiedy po tygodniu wyciągamy brudną watę, nikt nie musi robić wykładu”. Dzieci dostają naklejki, nauczyciele – brawa. A miasto parę samochodów mniej w porannym korku.
„Czyste powietrze to nie jest abstrakcyjny wskaźnik. To liczba dni, w których decydujesz się wyjść z dzieckiem do parku, a nie do galerii” – mówi socjolog dr Paweł Kaczmarek. Zwraca uwagę na coś, co często nam umyka: zmianę norm społecznych. „Jeszcze niedawno palenie w kominku „czym bądź” uchodziło za swojski zwyczaj. Dziś coraz częściej jest wstydem. Normy działają powoli, ale nieubłaganie. Kiedy połowa ulicy wymienia piece, druga połowa zaczyna się zastanawiać nie dlatego, że boi się kary, ale dlatego, że nie chce odstawać”. W psychologii społecznej nazywa się to presją rówieśniczą, lecz tym razem sprzyja zdrowiu.
Wieczorem spotykam strażnika miejskiego, który prowadzi patrol antysmogowy. „Najtrudniejsze są rozmowy” – przyznaje. „Ludzie nie lubią, gdy zagląda im się do kotłowni. Ale bywa, że po miesiącu dzwonią: ‘Wie pan co, poszliśmy w pompę ciepła. I wie pan co jeszcze? W domu nie śmierdzi’. Wtedy wiem, że to działa”. Opowiada o nalotach na spalarnie śmieci, o mandatowych legendach, ale bardziej o cichych zwycięstwach: „Kiedy w lutym nie masz migreny, nawet nie wiesz, komu dziękować. Może sąsiadowi, co nie pali już mułem”.
Międzynarodowy Dzień Czystego Powietrza dla Błękitnego Nieba został ustanowiony przez ONZ po to, byśmy zebrali te wszystkie małe historie w jedną opowieść. O zdrowiu, które nie robi konferencji prasowych. O ekonomii, która liczy koszty absencji chorobowych, ale nie umie policzyć koloru nieba. O miastach, które stają się przyjaźniejsze, gdy dzieci idą pieszo, a przystanek jest trzy minuty częściej. „Czyste powietrze jest prawem człowieka” – powtarzają urzędnicy w Genewie. W polskich realiach brzmi to może górnolotnie, ale kiedy rankiem patrzysz, jak słońce podnosi się bez mlecznej kotary, to zdanie traci patos, a zyskuje sens.
Wracam tą samą ścieżką nad rzeką. Pan Marek z córką zbierają kolorowe liście do albumu. „Tato, czemu dziś nie pachnie dymem?” – pyta dziewczynka. „Bo więcej ludzi już wie, że dym to nie zapach, tylko kłopot” – odpowiada. I to jest może najlepsze podsumowanie tego święta. Nie fajerwerki, nie wielkie deklaracje, tylko zwykła, codzienna zgoda, że chcemy widzieć błękit. Reszta to praca: trochę naszej, trochę samorządów, trochę państwa. Ale nagroda – czyste niebo – jest wspólna.
























































Napisz komentarz
Komentarze