Tomasz Kopera to radny z Opoczna a równocześnie asystent społeczny posła Roberta Telusa. Dokładnie tego posła Telusa, o którym usłyszeliśmy niedawno, że wyraził zgodę na sprzedaż działek na terenie pod planowanym Centralnym Portem Komunikacyjnym. To nie jest pierwsza podobna przegrana Kopery. Wcześniej już, kilka lat temu powództwo wytoczył mu opoczyński przedsiębiorca. Wówczas działacz PiS również musiał publikować publiczne przeprosiny.
W tym roku ten sam radny postanowił szkalować moją osobę do spółki z innym asystentem tego samego posła, czyli Szczepanem Goską. Najzabawniejsze jest to, że tak jak i w stosunku do Tomasza Łuczkowskiego, tak i do mnie posługiwano się podobnymi zwrotami i schematami myślowymi. Prezes TCS, w oczach asystentów Telusa, był podobnie jak i ja... "satanistą".
Pierwszego z panów już dosięgła surowa ręka prawa i sprawiedliwości. W stosunku do drugiego, czyli Szczepana Goski, w prokuraturze prowadzone są dwa lub trzy postępowania z zawiadomień o podejrzenia zarówno wykroczeń i jak poważnych moim zdaniem przestępstw. A chyba nie jest to koniec problemów radnego z Olszowca, Jego hejterska działalność internetowa znajdzie też swój finał w postępowaniach sądowych
***
W Opocznie, Tomaszowie, jak w wielu małych miastach, polityka dawno przestała być sporem o drogi, szkoły i rachunki. Coraz częściej przypomina konkurs na to, kto głośniej krzyknie „zdrajca!”, "satanista!", kto szybciej przyczepi etykietę i kto sprawniej zamieni człowieka w mem. Zamiast argumentów mamy slogany, zamiast faktów – insynuacje, zamiast rozmowy – polowanie. I co najgorsze: to polowanie przestało być wypadkiem przy pracy. Ono bywa metodą.
Są ludzie, którzy potrafią działać publicznie bez tej nerwowej potrzeby upokorzenia przeciwnika. Są też tacy, którzy żywią się konfliktem jak tlenem. W ich świecie nie ma „nie zgadzam się”, jest „zniszczę cię”. Nie ma „pomyliłeś się”, jest „jesteś…”. I w tym miejscu zwykle pojawia się słowo-klucz, takie, które ma uciąć dyskusję jednym ruchem. Słowo, po którym nie trzeba już nic tłumaczyć, bo ma działać jak gwizdek na psy. Taki skrót myślowy, co to ma robić za dowód, za wyrok i za moralną pałkę w jednym.
Najbardziej rozbrajające jest to, że hejt – ten lokalny, przyziemny, z klawiatury – rzadko bywa kreatywny. On jest powtarzalny, jakby ktoś rozdawał gotowe szablony. Te same zwroty, te same skojarzenia, te same schematy. Zmieniasz nazwisko, wstawiasz nową ofiarę i jedziesz dalej. Wcześniej „taki i taki” był wrogiem, teraz jest nim ktoś kolejny. Wczoraj obrzucano błotem prezesa, dziś obrzuca się kogoś innego. Hasła krążą, jakby miały własne życie. A ludzie, którzy je rzucają, udają, że to nie oni. Że to „opinia”. Że „przecież każdy może”. Że „to internet”.
Tyle że internet nie jest żadnym innym światem. To jest to samo miasto, te same ulice, te same twarze, tylko bez hamulców. A hamulce – jak widać – są najdroższą częścią społecznego wyposażenia.
W tym wszystkim jest coś szczególnie gorzkiego: gdy podobną narrację prowadzą osoby, które jednocześnie budują wizerunek „publicznej misji”. Radny. Asystent społeczny. Człowiek „od spraw mieszkańców”. Funkcja ma sugerować odpowiedzialność, a bywa, że daje jedynie poczucie bezkarności. Władza, nawet ta lokalna i skromna, potrafi działać jak narkotyk. Nagle ktoś zaczyna wierzyć, że może więcej: że może mówić o innych rzeczy, których nie powiedziałby w twarz; że może wchodzić w cudze życie butami; że może podsuwać ludziom najgorsze skojarzenia i nazywać to troską o „moralność”.
Najprostszy trik tej gry wygląda tak: nie musisz nic udowodnić, wystarczy, że zasugerujesz. Rzucisz cień. Puścisz półzdanie. Włączysz maszynkę plotkarską. A potem stoisz z boku, rozkładasz ręce i mówisz: „to nie ja, to ludzie mówią”. Ludzie mówią, bo ktoś im podał temat na tacy. Bo ktoś dolał benzyny i teraz udaje, że tylko patrzy na ogień.
To jest właśnie ta lokalna wersja wielkiej polityki: mała skala, te same metody.
I jeszcze jeden paradoks: w tej wojnie na epitety wielu „sprawiedliwych” tak naprawdę boi się najbardziej… faktów. Hejt jest wygodny, bo nie wymaga pracy. Dowód wymaga pracy. Dokument wymaga pracy. Odpowiedzialność wymaga pracy. Dlatego hejt jest w promocji. Jest szybki, tani i daje natychmiastową nagrodę: lajki, komentarze, poczucie dominacji. A że po drodze ktoś traci reputację, spokój, zdrowie? Trudno. To przecież „tylko internet”.
Tylko że internet ma konsekwencje. Czasem przychodzi pozew, czasem prokuratura, czasem rozprawa, czasem przeprosiny, czasem rachunek, który trzeba zapłacić z własnej kieszeni. A czasem przychodzi coś innego – coś bardziej dotkliwego: utrata zaufania. Bo nawet jeśli ktoś przez chwilę klaszcze, to w dłuższej perspektywie ludzie zaczynają widzieć, kto jest od roboty, a kto od jazdy po bandzie.



























































Napisz komentarz
Komentarze