Pierwsza bomba spadła 1 września na ulicę Słowackiego. Wszyscy myśleli, że to próba alarmu, a to była wojna…
Pani Katarzyna mieszkała w dzielnicy Kaczka. Gdy wybuchła wojna, miała 22 lata. Najbardziej pamięta bombardowania „Wilanowa”. Ludzie, jak tylko mogli, chowali się do schronów. Zamieszanie, strach i wielka niewiadoma, gdzie spadnie kolejna bomba. Ponieważ Tomaszów był bardzo prześladowany, wszyscy zaczęli uciekać do Warszawy, nie wiedząc, że tam sytuacja wygląda znacznie gorzej.
– Wtedy to tłumy uciekały, wszystko szło na Wschód. Mnie dopędzili w Nowym Mieście i kazali wracać. Szło się w nocy. I gdyby nie to, że schowałam się w piwnicy przy jednej parafii kościelnej, to bym już leżała na polu zabita, tak jak moi znajomi.
Pani Katarzyna miała brata. W poniedziałek 3 września odprowadziła go na dworzec, założyła mu medalik na szyję. Jechał walczyć. Już nie wrócił.
Jak wspomina, przed wojną tomaszowianie bardzo dokuczali Niemcom, wybijali szyby, całe mienie niszczyli, a później Niemcy się mścili.
Najbardziej nie zapomnę niesamowitego upału tego dnia – to pierwsze zdanie wypowiedziane przez panią Łucję, gdy wspomniała 1 września 1939 roku. Odwołano wtedy zajęcia w szkołach. Na ulice Tomaszowa wjechały czołgi. Wszyscy uciekali z miasta, ale ona postanowiła zostać.
Wywozili ją do kopania rowów dla Rosjan, gdzie często ludzie odmrażali sobie nogi. Na jej oczach rozstrzelano 10 osób na ulicy Browarnej, dlatego, że ktoś przeciął połączenie Niemcom. Aż trudno uwierzyć, że taka drobna osoba jest w stanie dźwigać tak okrutne wspomnienia. Miała wówczas 10 lat.
– Ja jestem, byłam i umrę patriotką. Dla mnie ojczyzna to jest jak ojciec i matka.
Co skłaniało dzieci do poświęceń dla dobra ojczyzny? Co było powodem, że tak młode osoby walczyły i ginęły, nie kończąc nawet 14. roku życia? Na pewno nie chęć zdobycia sławy czy miana bohatera.
Ponieważ większość kończyła swoje życie w przydrożnych rowach, na ulicach, w lasach i nikt nie widział ich bohaterskich czynów, nikt nie jest w stanie wskazać ich z imienia i nazwiska. A przecież walczyli za naszą ojczyznę, za naszą Polskę.
Ale wówczas ogromną wagę posiadało słowo „patriotyzm”. I z tym słowem na ustach poszła walczyć pani Irena o wolność dla Polski. Już jako osiemnastoletnia dziewczyna wstąpiła do Armii Krajowej.
Była łączniczką, więc jej zadaniem było badanie terenu, aby mogły bezpiecznie przejść oddziały polskie, zajmowała się dostarczaniem meldunków, przywożeniem lekarstw. Jak sama o sobie mówi, musiała wszędzie wszystko „wyniuchać”. Była to niebezpieczna praca, ale warta największego poświęcenia – własnego życia.
O tym, jak niebezpieczną funkcję pełniła, może świadczyć chociażby przytoczona przez nią historia.
– Musiałam przewieźć meldunek. I była tam łapanka. To nieprawda, że chowa się meldunek – trzyma się go w ręce, żeby w razie czego szybko wyrzucić za siebie. No i wpadłam w sam środek tego i mam ten meldunek w ręce i nie rzucę już go, bo wkoło Niemcy.
Spojrzałam na tego, co był najwyższy rangą, przystojny, młody Niemiec. I mówię do niego: „Umawiałeś się ze mną, a ty nie wyszedłeś, a ja tak długo na ciebie czekałam”.
Wtedy on nie chciał, żeby usłyszeli to inni żołnierze, więc przeszliśmy dalej, omijając tę rewizję. Więc ja się z nim umówiłam, z tym Niemcem, w Końskich na godzinę osiemnastą.
Po tym wszystkim nie mogłam dojść do siebie, przecież pistolet miałam pod piersiami i meldunek też. Powinniśmy nosić takie arszeniki. Kładło się do buzi i rozgryzało – i śmierć na miejscu. Ale ja tego nie nosiłam.
Pani Irena z wielką goryczą wspomina czasy wojny, ponieważ najgorsza była samotność – nie można było do nikogo się odezwać, nikomu nie można było ufać, ponieważ istnieli tzw. szpicle.
Pani Irena, jako młoda osoba, miała plany, marzenia, chciała wstąpić do szkoły lotniczej koło Warszawy, ale wojna raz na zawsze je zniszczyła. Jak sama podkreśla, nie miała w ogóle młodości, zabawy, przyjemności, nic nie miała, nawet zwyczajnej prostej sukienki.
Nie zaznała szczęścia również w małżeństwie. W 1945 r. zakończyła się wojna, a już w 1947 r. aresztowali jej męża, który również należał do AK. Ze łzami w oczach wspomina jego powrót do domu po pięcioletniej rozłące, kiedy to ujrzała, zamiast odważnego mężczyzny – człowieka pobitego, wykończonego psychicznie, bez żadnego zęba.
Często zastanawiała się nad tym, za co walczyła, za co głodowała, spała w lesie w największy mróz, za co zginęli najlepsi synowie narodu? Za to, aby później być bitymi, poniżanymi, karconymi tylko dlatego, że bronili ojczyzny, swojej ziemi, swojego państwa.
Widoku pomordowanych ludzi, krzyczących dzieci, zabitych koni leżących na polach nie może zapomnieć i nie chce.
– Moja mama mówiła: nie będziemy uciekać! Jak będzie, tak będzie.
Ojciec został wywieziony do Niemiec, skąd nigdy już nie wrócił. Brat został rozstrzelany na oczach matki. Przeżyła ostrzelanie przez Niemców, gdy próbowała chronić się w lesie. Widziała, jak zabijają małego chłopczyka tylko dlatego, że był narodowości żydowskiej.
Mimo słów matki próbowała uciec jak najdalej od Tomaszowa, jak najdalej od tego miejsca. Nie wiedziała tylko jednego – że przed wojną nie może uciec. Gdziekolwiek by uciekła, czekało ją to samo, co w jej rodzinnym mieście. W Tomaszowie Mazowieckim.
I taka była ucieczka pani Michaliny. Ucieczka donikąd.
Tylko od nas, ludzi żyjących w obecnych czasach, zależy, czy historia naszych przodków będzie ciągle żywa.
Ale po co wciąż przywoływać w pamięci najokrutniejsze momenty, które zapisały się na kartach polskiej historii? Po co pamiętać to, że na ulicy Browarnej dokonano egzekucji na dziesięciu Polakach? Dlaczego mamy wspominać momenty, gdy nieustannie ostrzeliwano „Wilanów”?
Może dlatego, aby taka historia Polski, taka historia Tomaszowa nigdy więcej się już nie powtórzyła, aby już nigdy człowiek człowiekowi nie wyrządził takiej krzywdy jak podczas II wojny światowej.
























































Napisz komentarz
Komentarze